sobota

Recenzja: Day Dream (1981)


Tytuł oryginalny: Day Dream
Tytuł angielski: Hakujitsumu
Reżyseria: Tetsuji Takechi
Scenariusz: Tetsuji Takechi
Data produkcji: 1981
Występują: Kyôko Aizome, Kei Sato, Takemi Katsushika, Saeda Kawaguchi




Próbowaliście już rozgryźć naturę wizji sennych?
…czym tak właściwie są i skąd się biorą?
Z jakich powodów psychika nieprzytomnego, miast pozwolić mu wypocząć zsyła na biedne czoło jeszcze więcej zmartwień – niestworzonych katów – i udręcza go niemiłosiernie?
Czy mroczne, duszne koszmary stanowić mogą do pewnego stopnia odbicie tego, co z naszym ciałem dzieje się w rzeczywistości?
Jakim cudem, oddając się w objęcia Morfeusza doświadczamy na raz zlepku tak wielu emocji i zachcianek?
Czy na taśmie filmowej, aby na pewno da się uwiecznić wypadkową prywatnych doświadczeń, myśli, pragnień, lęków i popędliwości w sposób iście horrendalny, surrealistycznie zakręcony, iluzoryczny?
I wreszcie… dlaczego halucynacje spoczywającej na fotelu dentystycznym, otumanionej Chieko jawią się oglądającemu aż tak (nie)klarownie?

„Day Dream” z 1981 roku stanowi pornograficzny remake starszej o około piętnaście lat, oryginalnej wersji „Hakujitsumu”. Wypadałoby również zauważyć, że jest pierwszym w historii japońskiego kina erotycznego obrazem zawierającym w sobie twardą pornografię. Notoryczne zbliżenia na kopulujące narządy płciowe, czy niewiarygodnie długa sekwencja w której dentysta pobudza palcami waginę molestowanej, znarkotyzowanej pacjentki (Kyôko Aizome, pierwsza królowa japońskiego porno) stały się niestety ofiarami drastycznych cięć. Takechi („Black Snow”) nie poprzestając na banalnym skandalizowaniu formą, zręcznie wplótł w swój twór elementy wampirycznego kina grozy i wszystko to opatulił hipnotyzującą, oniryczną atmosferą mary sennej. Odrealniony, gęsty klimat lepi ze sobą każdy kadr z osobna i nie ulatnia się ani na moment, aż do umownego zakończenia. To z kolei nakreślone zostało na tyle rozbieżnie, ażeby uniemożliwić widzowi tą jedną jedyną, klarowną interpretację. Izomorficzny wybieg zastosował Craven („Last House on the Left”, „Hills Have Eyes”), ponoć niekwestionowany mistrz amerykańskiego horroru w „A Nightmare on Elm Street” (84’). Smutne skądinąd, że postać Freda Kruegera - wyposażona w zestaw brzytew ikona popkultury - debiutując z miejsca została ukomiczniona, a wszystkiemu winien brak inwencji twórczej. Tymczasem przyodziany w czarny płaszcz, śmiertelnie poważny gnębiciel z „Day Dream” połyka na śniadanie większość kreacji Draculi, na image’u którego wyraźnie jest wzorowany. Pożądając nie osocza, a kwiatu łona ofiary podąży za wystraszoną Chieko wszędzie, gdzie ta go tylko zwabi. Posępne scenografie robią wrażenie, w szczególności opustoszała galeria handlowa i myjnia samochodowa z oferty której sfatygowana, odarta z bielizny kobieta skorzysta z niekłamaną przyjemnością…

Omamy to absolutnie niesamowite i dzięki temu właśnie pociągające, bowiem ciężko odpędzić się od wrażenia, iż funkcją surrealizmu świata przedstawionego jest skrzętne ukrycie czegoś na wskroś istotnego, przepełnionego anormalnym sensem. Dla przykładu; epizod z dramatyczną w swoim przebiegu sesją S&M zdaje się być niczym innym, jak tylko przejawem uwarunkowań, czy jak kto woli preferencji seksualnych głównej bohaterki… a wampiryczny oprawca z twarzą dentysty?

Któż z nas nie zna tej charakterystycznej, jedynej w swym rodzaju obawy przed sterylnym gabinetem, metalowymi cęgami, dźwiękiem wiertła, czy wreszcie najgorszym z nich wszystkich, uśmiechającym się właśnie do ciebie katem w bieli?
Z resztą może przesadzam, a wygląd chłostającego Chieko mężczyzny warunkują ostatnie przebłyski świadomości nieprzytomnej, widziała wtedy jego…
…i jako klientka nie mogła liczyć się z tym, że zostanie wykorzystana, a rozgrzane w rzeczywistości ciało przyczyni się do insurekcji erotycznego miszmaszu perwersyjnych, odrealnionych dziwactw w jej głowie.
Tylko dokąd to zmierza i czy u schyłku nieskończonego demony przeszłości, marne odbicia zakorzenionych głęboko w zatrwożonym sercu, prawdziwych mar pozwolą wreszcie odetchnąć śniącym?
…a może wyrwanie się ze szponów koszmaru to zaledwie utopijna, pobożna ułuda skrępowanych własnym lękiem?
I wreszcie… co Takechi chciał zasugerować postacią wyłaniającej się z mgły, a faktycznie proszonej przez zboczeńca do gabinetu dziewczynki?

by dux

Recenzja: A Woman Called Sada Abe (1975)


Tytuł oryginalny: Jitsuroku Abe Sada
Tytuł angielski: A Woman Called Sada Abe (aka Document: Sada Abe)
Reżyseria: Noboru Tanaka
Scenariusz: Akio Ido
Data produkcji: 1975
Występują: Junko Miyashita, Hideaki Esumi, Yoshie Kitsuda, Genshu Hanayagi





Przypadek Sady Abe – gejszy, która udusiła i wykastrowała Kichizo Ishidę (odcięte jądra i penisa zabrała ze sobą) stał się w Japonii sensacją na skalę narodową. Historia miłosnej obsesji, nieuchronnie prowadzącej ku śmierci latami inspirowała zarówno filozofów, jak i artystów, znajdując ujście wpierw na kartach literatury, znacznie później w świecie filmu. Dziwaczny mord na tle seksualnym z 1936 roku przyczynił się do rozwoju ero guro (erotycznej groteski), rozprawiano o nim także w dokumentalnym „History of Bizarre Crimes by Women in the Meiji Taisho and Showa Eras” („Meiji Taisho Showa Ryoki Onna Hanzaishi”, reż. Teruo Ishii, 1969). Abe na dobre znikła z życia publicznego dopiero w 1970, na długo po tajemniczym zajściu w Tokyo University Medical School. Otóż zaraz po jej aresztowaniu, genitalia zabitego kochanka przetransportowano do muzeum patologii i wystawiono na pokaz publiczny, gdzie tuż po zakończeniu II Wojny Światowej ślad po nich zaginął.

„SADA. KICHI. TWO PEOPLE”

Eksploatacyjny dramat w reżyserii Noboru Tanaki rekonstruuje dzieje znajomości Kichizo i Sady w kontekście okresu wojskowej mobilizacji Japonii, na pół roku przed podpisaniem Paktu antykominternowskiego z Niemcami. Wokół pochłoniętej łóżkowymi harcami, świntuszącej nawet w towarzystwie służek pary wszystko pędzi jak na złamanie karku – wąskimi dróżkami maszerują żołnierze – jednakże oni pozostają z dala od ludzi, na uboczu, goniąc wyłącznie za ekstazą i angażując się w co raz to pikantniejsze gry łóżkowe. Sadomasochistyczne igraszki obejmują takie praktyki jak gryzienie, czy duszenie (asfiksjofilię). Spekulowaliście kiedyś nad tym, do czego gotów jest posunąć się człek, ażeby utrzymać to zwolna przemijające, acz żarliwe pożądanie jakie splotło go w tańcu ciał z życiowym partnerem/ką?
Podczas zabaw z nożem przyszła morderczyni dowcipkuje nawet, że w końcu pozbawi kochanka życia, lecz ani ona, a już tym bardziej on nie traktują proroczych słów z powagą i oddając się błogim przyjemnościom, z wolna dążą ku doświadczeniu najintensywniejszej z ziemskich rozkoszy – spełnieniu się na krańcu żywota, gdy pozbawiony dopływu tlenu mózg obumiera, a napęczniała męskość drga w kobiecej pochwie, jakby umyślnie potęgując doznania.  Reżyser nie rezygnuje przy tym z namiętności, bo choć pogłębiająca się w oczach Abe, mroczna obsesja przeraża, to dzięki pierwszorzędnej grze aktorskiej niemal czuć ogień, jaki musiał spalać od wewnątrz zakochanych. Ów romantyczny wydźwięk podkreśla muzyka Kôichi’ego Sakaty, na czele z markotnym utworem odegranym tuż po kastracji Ishidy, gdy osamotniona żałobnica tuła się bez celu po mieście, a w tle ustawicznie przewijają się słowa „Patrząc w tył wiem, że byłam głupia. Zrobiłam coś, czego nie zrobiłby nikt zakochany.”. Myślała, że tym sposobem złączą się ze sobą na zawsze, tymczasem brakowało jej go coraz bardziej, odezwało się  również sumienie. Czy aby na pewno tego właśnie chciał?


„SADA, KICHI, INTO ONE”

Sada to postać ze wszech miar tragiczna – zgwałconą w wieku piętnastu lat dziewczynę, rodzina sprzedała do domu gejsz w Jokohamie. Od tamtej pory tułała się po kraju. Latami nie zagrzała nigdzie miejsca na dłużej, pałała się między innymi prostytucją w Osace. Romans z Kichizo musiał być czymś ponad to, najlepszą rzeczą  jaka przytrafiła jej się od czasów wczesnego dzieciństwa. Tyle, że człowiek skreślony za młodu nie nabywa prawa do szczęścia nawet wtedy, kiedy dojrzeje i skorodowany psychicznie niszczy wszystko co kocha. Zrobiła to z miłości?
Zaproponowany przez Ido bieg wydarzeń nieznacznie odbiega od tego przedstawionego  w „Ai no corrida”. Podczas gdy Oshima łamał tabu i skandalizował pornograficznymi ujęciami, Tanaka wyniósł na piedestał erotyzm, dotkliwie parząc widza żarem tlącym się w sercach ekranowej pary. Znana z „Secret Chronicle: She Beast Market” („Maruhi - Shikijo mesu ichiba”, 1974), czy „Secret Book: Sleeve and Sleeve” („Hihon: sode to sode”, 1974) Junko Miyashita wzniosła się zaś na wyżyny sztuki aktorskiej, odgrywając jedną z najważniejszych ról w karierze. Docenić należy także zdjęcia Masaru Mori, współpracującego wcześniej z Chusei Sone i ojcem S&M roman porno, Konumą. Warto wreszcie zapoznać się z „A Woman Called Sada Abe” choćby po to, by móc go porównać z biograficzną „Sadą” (reż. Nobuhiko Obayashi) z 98’. 

by dux

piątek

Recenzja: Killer Pussy (2004)


Tytuł oryginalny: Kiseichuu: kiraa pusshii
Tytuł angielski: Killer Pussy (aka Sexual Parasite: Killer Pussy)
Reżyseria: Takao Nakano
Scenariusz: Takao Nakano
Kraj: Japonia
Data produkcji: 2004
Występują: Sakurako Kaoru, Natsumi Mitsu, Sachika Uchiyama, Yumi Yoshiyuki


Zapewne mało kto insynuował, jak  wielce osobliwy twór mógłby się zrodzić z ewentualnego połączenia fraz ‘reżyser AV’ i ‘„Dreszcze” Cronenberga’, bo niby po co?
…a że w filmografii Nakano dominują sex komedie („Sumo Vixens”, „Queen Bee Honey”) – jest i aktorska wersja popularnego hentai „Legend of the Overfiend” (tetralogia „ExorSister” aka „Uratsuki-dôji”, 94’) – oczekiwania odnośnie „Killer Pussy” ugruntować należałoby już na wstępie…

Pierwej, niczym w „Cannibal Holocaust” (reż. Ruggero Deodato, 79’) widać… dorzecze Amazonki (przynajmniej teoretycznie). Potem; zupełnie jak w „Braindead” (reż. Peter Jackson, 92’); kilkuosobowa ekspedycja naukowa próbuje wywieźć z tropików nieznany jak dotąd ludzkości gatunek i choć miejscowy szaman zdecydowanie im to odradza, na nic się zdaje perswazja. Wkrótce tajemniczy biont wymyka się z pod kontroli…
Tymczasem gdzieś daleko, bo w samym sercu Japonii piątka młodziaków przemierza leśne ostępy i ni stąd ni zowąd zaczyna im szwankować furgonetka (co w horrorze pretenduje do miana swoistego novum ;-)). Grupka dociera do skomplikowanego systemu podziemnych korytarzy, gdzie nabierają ochoty na miłosne harce nie przejmując się zbytnio faktem, iż sąsiadują z zamrożonymi ludzkimi zwłokami! (ach, ta dzisiejsza młodzież). Ciałem, które wkrótce ożyje…

Tematyka „Kiseichuu: kiraa pusshii” otwierała przed reżyserem spore możliwości i tak oto cudzożywny organizm zamieszkujący kobiece narządy rozrodcze, a żywiący się penisami symbolizować mógł odwieczny lęk vir przed kastracją, czyli utratą owej męskości. Tymczasem parazyt, seksualny bądź co bądź, paradoksalnie wcale nie obliguje widza do zastanowienia się nad naturą jednego z dwóch freudowskich popędów. Fakt – dziewczyny są powabne, swymi obfitymi biustami świecą nader często, a spódniczki noszą tak krótkie, że równie dobrze mogłoby ich nie być w ogóle – tylko czy oto w istocie chodziło?
Cóż, nawet gdyby rozpatrywać „Killer Pussy” w kategoriach pastiszu „Shivers”, to nie należało aż tak spłycać wagi dzieła Kanadyjczyka, chociażby poprzez wzgląd na jego status historyczny. Trudno jednak całemu temu kiczowi odmówić pewnego uroku, bowiem już pseudo-ujęcia z wnętrza kanałów rodnych – wychodzącego na żer stworzenia i zwiastującego jego nadejście, charakterystycznego chrupnięcia podczas konsumpcji uparcie wpychanych doń, męskich członków wywołują u widza niekontrolowany wybuch śmiechu. Zainfekowany srom-dusiciel, czy umazane krwią i śluzem pochwowym damy siłujące się na rozłożonej w niewiadomych celach macie (całość przypomina zapasy w galaretce ;-)), to zaledwie część ‘atrakcji’ jakie z myślą o zapaleńcach ‘splatter eros’ w tradycji serii „Guts of a Virgin” Gairy przygotował Nakano. Ukoronowaniem tych niespełna sześćdziesięciu minut tonącej w różnorakich, acz zawsze gęstych wydzielinach groteski pozostaje oczywiście… cipa. I to stricte, we własnej osobie. Wprawdzie gumowa, lecz większa niż zazwyczaj, a do tego zębata i rozjuszona nie na żarty z tym, że to już trzeba zobaczyć na własne oczy…

by dux

środa

Recenzja: Gate of Flesh (1964)


Tytuł oryginalny: Nikutai no mon
Tytuł angielski: Gate of Flesh
Reżyseria: Seijun Suzuki
Scenariusz: Goro Tanada
Kraj: Japonia
Data produkcji: 1964
Występują: Yumiko Nogawa, Kayo Matsuo, Satoko Kasai, Jo Shishido




W przełomowym dla dalszego rozwoju kina erodukcji roku 1964 światło dzienne ujrzało przynajmniej kilka obrazów o których dzisiaj warto pamiętać. Pośród nich umieścić należałoby między innymi „Independent Sex Unit” („Dokuritsu glamour butai”)  i „Mistress” („Mekake”) w reżyserii jednego z ‘Herosów Pierwszej Fali’ Kinyi Ogawy, dziecko ojca chrzestnego pinku Kôji Wakamatsu – „Resume of Love Affairs” („Joji no rirekisho”), oraz wysmakowany „Woman of the Dunes” („Suna no onna”) Teshigahary oparty na kanwach noweli pióra Kôbô Abe. Tetsuji Takechi spłodził natomiast „The Dream of the Red Chamber” („Kokeimu”) i; co ważniejsze; „Day-Dream” („Hakujitsumu”) – pierwszy wysokobudżetowy pink w historii kinematografii Kraju Kwitnącej Wiśni. Tymczasem współpracujący z Nikkatsu, znany przede wszystkim jako twórca B-klasowych filmów gangsterskich Seijun Suzuki („Youth of the Beast”, „Tokyo Drifter”, „Branded to Kill”) posunął się znacznie dalej i jako pierwszy pozwolił sobie na obnażenie ciał aktorów przed kamerą…

Powojenne Tokio lat czterdziestych ubiegłego wieku, na tle zatłoczonych ulic prostytutki organizują się w niewielkie grupy. Żyją w opustoszałych, zniszczonych budynkach, atakują maruderów naruszających granice ich terytorium i nie obawiają się alfonsów – zarabiając same na siebie. Koegzystencja w takiej zamkniętej, żeńskiej wspólnocie wymaga jednak pewnego chłodnego wyrachowania. Żadna z kobiet nie ma prawa współżyć za darmo, a wszelakie miłosne uniesienia są dotkliwie karane…

Osierocona Maya (Yumiko Nogawa) dołącza do panienek lekkich obyczajów w nadziei, że w końcu uda jej się wyrwać ze szponów głodu i ściskającej za gardło biedy. Wkrótce kobiety udzielą schronienia rannemu, poszukiwanemu przez władze Shintaro. Niedoświadczona dziewczyna zakochuje się w nowym lokatorze. Dobrze wie co czeka ją wraz z chwilą, gdy odda się mężczyźnie z miłości, pomimo tego ryzykuje nie bacząc na konsekwencje… ale czy taka para ma przed sobą jakąś przyszłość?

„Nikutai no mon”, jako jeden z najwcześniejszych przykładów sadomasochistycznego kina w ujęciu soft-core to bez wątpliwości dzieło przełomowe. Erotyczny taniec nagich, rozpalonych pożądaniem ciał to jedno, ale pozostaje jeszcze kwestia bolesnych sankcji jakie prostytutki przewidują za złamanie tej najważniejszej z kardynalnych zasad. Widok związanych i chłostanych kobiet to płaszczyzna na której Nikkatsu wytrwale budowało swój wizerunek, charakterystyczny dla późniejszych lat styl artystyczny.

Przesycony antyamerykańskim nastawieniem wobec okupujących Tokio żołnierzy „Gate of Flesh” to jednak także, a może nawet przede wszystkim uczta wizualna. Scenograficzny kunszt zrujnowanych pustostanów, martwe tło w scenie kuszenia czarnoskórego księdza, wyznania nierządnic zwracające na siebie uwagę kolorystycznym dopieszczeniem kadrów, czy wreszcie ubicie i rozczłonkowanie krowy sfilmowane ze wszystkimi swymi odpychającymi szczegółami to zaledwie preludium do tego, nad czym nie godzi się już dłużej rozwodzić… ów przepych winno się smakować sememu.




 by dux   
   

sobota

Recenzja: Female Market: Imprisonment (1986)


Tytuł oryginalny: Ryôjoku mesu ichiba - kankin
Tytuł angielski: Female Market: Imprisonment (aka Female Market)
Reżyseria: Yasuaki Uegaki
Scenariusz: Kazuo 'Gaira' Komizu
Kraj: Japonia
Data produkcji: 1986
Występują: Kaori Asô, Minako Ogawa, Kayo Kiyomoto, Tatsuya Aoki   

IMDB LINK

Za scenariusz do „Female Market: Imprisonment” odpowiada nie kto inny, jak Kazuo "Gaira" Komizu i obok „Woman in the Box:Virgin Sacrifice” stanowi on jego najważniejsze samodzielne dokonanie w tej materii. Plot fabularny nie należy do skomplikowanych, aczkolwiek poraża swoją powagą i umownym realizmem, trudno bowiem oponować z faktem, iż handel żywym towarem w dalszym ciągu pozostaje niewyplenionym problemem współczesnego świata…

Uchiyama wraca późnym wieczorem do domu. Po wjechaniu w rzadziej uczęszczaną, kiepsko oświetloną uliczkę, drogę zajeżdża jej przebrany za kobietę mężczyzna. Miki daje się obezwładnić i koniec końców uśpić za pomocą gazy nasączonej chloroformem. Budzi się przywiązana do słupa wraz z czwórką zupełnie obcych sobie kobiet. W pomieszczeniu znajduje się ogromny, suto zastawiony stół przy którym ucztuje dwóch mężczyzn. Wszędzie dookoła znajdują się uzbrojeni, przyodziani w czarne kombinezony strażnicy. Pod sufitem wisi zaś zwrócona głową ku dołowi dziewczyna. Jak się okazuje, powieszono ją tam już dobrą chwilę temu… ale po co?
Otóż celebrujący przy jadle bossowie grupy przestępczej, pałającej się uprowadzaniem, seksualnym treningiem i sprzedażą porwanych kobiet, pragną złamać jej opór, co im się zresztą udaje. Ta, nie mogąc znieść bólu poddaje się i spełnia erotyczne zachcianki oprawców. Kobiety które nie przysporzą im problemów, liczyć mogą na lepsze traktowanie – czyste ubrania, czy regularne posiłki. Wśród grupy nowo-pojmanych znajdą się jednak i bohaterki, które podejmą nierówną walkę o zbrukaną godność.

Niesamowicie szowinistyczny światopogląd, wedle którego rola kobiety ogranicza się co najwyżej do zaspakajania seksualnych potrzeb pierwiastka męskiego to jeden z wyznaczników nurtu – stąd fabuły lubią wychodzić w kierunku dużo ciekawszych rozważań. Ogromna dawka erotyki, sprowadzająca się w znacznej mierze do gwałtów na porwanych dziewczynach (im dalej, tym okrutniejszych i wymyślniejszych) czyni „Ryôjoku mesu ichiba – kankin” trudnym w odbiorze, szorstkim rape movie. Widz, poza rozlicznymi zgwałceniami zmuszony jest oglądać notoryczne sceny łóżkowych igraszek z udziałem kobiet, które dobrowolnie poddały się woli oprawców, a i w tym wypadku zdarzają się takie ekscesy jak tortury przy użyciu twardej główki skórzanego bicza. Ofiary, które opierają się mężczyznom przez dłuższy czas traktowane są jeszcze paskudniej. Gdy w wyniku zaplanowanej ucieczki dwóm kobietom udaje się opuścić celę, a jedna z nich zostaje postrzelona rozpoczyna się prawdziwy spektakl tortur i okrucieństwa. Biczowanie, czy gwałt przy zastosowaniu akupunktury są jednak niczym wobec odprawienia stosunku z postrzeloną, umierającą już dziewczyną. Na tę poniżającą, skrajnie perwersyjną egzekucję  w akcie pokuty zmuszona jest spoglądać jej kompanka. Moment w którym dogorywająca wyciąga dłoń w kierunku obezwładnionej towarzyszki niedoli, po czym przestaje oddychać, a oprawca kończy się z nią bawić ostatecznie zabija ćwieka i widzowi. Temu, jeszcze na długo po seansie ciężko się będzie pozbierać. O widocznej degradacji seksualnej świadczą także na pozór błahe, pojedyncze ekscesy… strażnik, który postrzelił wspomnianą kobietę dostaje w twarz od swojego szefa (niszczy towar, za który organizacja mogła zainkasować sporą sumę pieniędzy), mężczyzna który podaje dziewczynie ubrania domaga się w zamian seksu oralnego, a głównej bohaterce podczas gdy jest biczowana z ust szefa organizacji przychodzi usłyszeć nieco cyniczną kwestię „pięknem kobiety jest jej uległość”…

Zdawać by się mogło, iż z racji ram gatunkowych „Female Market” to ordynarny zlepek erotyzowanych scen gwałtów, jednak nie do końca. Ciekawie bowiem wypada różnorodność osobowości zaprezentowanych postaci – ofiary uległe, kobiety broniące swojej godności, bezlitosny szef gangu, czy wreszcie najciekawszy moim zdaniem strażnik który wpierw strzela do jednej z kobiet, po czym coś w nim pęka i pomaga w ucieczce innej. Uzależniony od narkotyków, tutaj otrzymujący je w zamian za posłuszeństwo nareszcie bierze swe życie we własne ręce. Cokolwiek ekscentrycznie prezentuje się natomiast motyw dobrowolnego stosunku seksualnego głównej bohaterki z nawróconym oprawcą. Czyżby tak prędko wybaczyła mu śmiertelne zranienie koleżanki?

...a może trening zrobił swoje… po wszystkim co ją spotkało,  finalnie zaczęła utożsamiać się z rolą kobiety zdanej na łaskę i niełaskę mężczyzny, widząc zatem czego oczekuje od niej w danej chwili wybawiciel, po prostu mu to daje. Cieszy fakt, iż pod przykrywką błahej na pozór fabuły sklecono całkiem interesujący obraz, zmuszający widza do uruchomienia zwojów myślowych. Rzecz jasna brutalna erotyka przede wszystkim, obok zadatki na niezłą sensację i depresyjna, brudna atmosfera przystosowanego pod więzienie magazynu – estetyka to zupełnie różna od pastiszowych wybryków rodem z „Guts of a Virgin”.

Choć „Female Market” daleko pod względem wykonania do ekranizacji czytadeł Dana, to Uegaki zdołał zapanować nad ekipą i nie męczy widza kiepskimi ujęciami. Aktorzy zagrali przekonująco, a brak muzyki tylko pomaga w budowaniu specyficznego klimatu całości. Krwawe efekty, z odgryzieniem męskich genitaliów na czele również prezentują się nienajgorzej, aczkolwiek wiadomo, że motorem napędowym przedstawionej historii są w istocie brutalne gwałty. Mimo iż nie brak tu eksploatacyjnego zacięcia, przemyślany wątek drama czyni scenariusz Gairy bezapelacyjnie wartym uwagi.


by dux